Wielu z was kupowało w smartszopach, wielu z was widziało takie zakupy w telewizji, wielu z was używało smartdrugów. Niewielu z was stało za ladą w tym interesie. Małe wspomnienie na ten temat z mojej strony, zapraszam do lektury.
Jak zostałem sprzedawcą dopalaczy
Moi nowi współlokatorzy już pierwszego dnia okazali się totalnie zaćpanymi typami. W mieszkaniu poniewierały się dziesiątki fiolek oznaczonych kolorową nalepką z napisem Koko, w powietrzu unosił się, znany mi już wcześniej, zapach beta-ketonów, impreza praktycznie nigdy się nie kończyła. Wypytałem o co chodzi, dowiedziałem się następujących rzeczy:
- Koko to mieszanka betaketonów z miętową tabaką,
- Kosztuje 83 zł za 0,5 g,
- Jest na prawdę zajebiste!
Poczęstowany stestowałem, faktycznie poklepało, faza czysto mefedronowa. Przez pierwsze kilka dni śmiałem się z chłopaków, bawiła mnie sama idea dopalaczy, śmieszyli mnie przepłacający klienci, podchodziłem do ich mekki, czyli oddalonego dwie przecznice sklepu, z dużą rezerwą. Potem pojechałem tam po raz pierwszy. I też zostałem zaczarowany.
Właścicielem sklepu był młody chłopak, w sumie w moim wieku. Kilka dni z rzędu wpadałem do niego po pracy, piliśmy straszne ilości piwa, wciągaliśmy straszne ilości Koko. Zostaliśmy kolegami. Po tygodniu dostałem ofertę pracy, którą przyjąłem z radością - sześć godzin dziennie po mojej pracy, sześć godzin klepania w kasę fiskalną, wydawania reszty i produktów, sześć godzin picia browarów. Nie minęły trzy tygodnie, kiedy dopadła mnie zła wibracja tego miejsca.
Daj mi na kredo, do jutra, telefon ci zostawię
Zła wibracja wynikała z kilku względów. Raz - ciągle byłem pod wpływem. Dwa - lokal nie miał dostępu dziennego światła i świeżego powietrza. Trzy - klienci. Klienci byli najgorsi.
Pierwsza fala mefedronowych zombie pojawiła się zaraz po zyskaniu przez sklep rozgłosu i popularności. Kupowali wszyscy - zbuntowana kinderalternatywa, lokalny folklor blokowy (czyt. proste chłopaki w dresach), imprezowicze z ekskluzywnych klubów, dojrzali panowie z brodami, zwykłe ćpuny, w tym helupiarze, wytapetowane cipki, biznesmeni i bandyci. Wpierdalali się też wszyscy - kinderanarchistów z nałogu leczyło parę kurew posłanych w ich stronę, kiedy przychodzili bez pieniędzy, imprezowicze byli regularni i zawsze mieli kasę, panowie z brodami podobnie. Ćpuny próbowały wśród obsługi szukać przyjaciół i darmowych kresek, biznesmeni i bandziory kupowali hurtowe ilości. Problem był z dresiarzami i pizdeczkami. Dzienna norma - siedmiu, dziesięciu typów z zaschnięta pianą w kącikach ust i wyjebanymi gałami przekonujących cię na milion sposobów, że powinieneś im dać coś za darmo, że oddadzą później. Ilość telefonów, aparatów i innego sprzętu pozyskanego w zamian za Koko do dziś wywołuje uśmiech na mej twarzy (piszę na laptopie kupionym za jedno Koko - po mojej cenie 25 zł). Kiedy nie mieli czego zastawić, próbowali przekonywać, że można im ufać, że są honorowi, że oddadzą - uwierzcie mi na słowo, mało jest tak nieprzyjemnych rzeczy, jak naćpany mefem dres, któremu zaczyna się zjazd, próbujący przekonać nieugiętego sprzedawcę na kredo. Niektórzy powołoywali się na moich znajomych, inni grozili ("daj mi kurwa, bo sam sobie wezmę"), niektorzy płakali. Wyobrażacie sobie - chłopak w dresach płaczący, jak poskręcany helup, byle tylko dostać miętowy puszek. Ilość tych przypadków, postępujące chamstwo ćpunków i ciągłe naciski w połączeniu z moim stanem - na zmianę pijany, wyćpany do granic, zjazdowy - wszystko to razem zaczęło obrzydzać mi tą pracę.
Moje uzależnienie też zresztą miało się coraz lepiej, razem z drugim sprzedawcą, strasznym melanżownikiem, przepuszczaliśmy całe wypłaty na produkty, ba, odbieraliśmy sobie wypłatę codziennie w formie towaru. Spałem tyle co nic, jadłem tyle co nic, melanż, praca, melanż, praca, melanż - koszmar. Któregoś razu, kiedy po czterech dniach bez snu, odżywiania się glukozą z cocacolą i wódką, słaniając się na nogach zwymiotowałem pod domem kumpla-sprzedawcy krwią i zemdlałem. Ocknąłem się u niego w mieszkaniu karmiony odżywkami dla sportowców, glukozą, przesłodzoną herbatą i kaszką mleczną. Rozmawialiśmy bardzo długo, przyznaliśmy się przed sobą i sobie nawzajem, że toniemy, jak trafiony torpędą okręt, że przeginamy, umieramy w oczach. Płakaliśmy, postanowiliśmy się ogarnąć. Odwiózł mnie do domu, przespałem cztery godziny, a potem naćpałem się GBL-em, zadzwoniłem do niego i znowu byliśmy na najwyższej ketonowej fali. Dodam też, że oprócz dopalaczy faszerowaliśmy się całą gamą znanych nam od dawna środków nielegalnych.
A potem sklep zamknięto decyzją administracji budynku, sąsiedzi mieli dość osranych chodników, awantur i ciągle łupiącego dubstepu, który słychać było podobno już po wjściu z tramwaju.
Reset, drugie podejście, trzeźwe spojrzenie
Dwa miesiące byłem poza kieratem, na początku uciekłem do swojego rodzinnego miasta, gdzie leczyłem skatowane ciało i duszę. Przytyłem do normalnej wagi, odzyskałem 10 kg masy. Skóra z szarej zrobiła się różowa, zacząłem jeść i spać, czułem się jak młody Bóg. Potem wróciłem do miasta, wróciłem też do swojej byłej dziewczyny, znowu zamieszkałem z nią, było dobrze. Sklep otwarto ponownie w innym miejscu, był słoneczny, przeszklony, okolica też znacznie przyjemniejsza - więcej dzianych frajerów, mniej chłopaków w sportowych ciuchach. Okazało się też, że fala mefedronowych zombie załamała się, ludzie się ogarneli. Ja będąc trzeźwy też na wszystko patrzyłem inaczej. Wypłata zaczęła się pojawiać pod koniec miesiąca - w gotówce. Zamiast pić zacząłem sprzątać w sklepie, ogarniać towar i zamówienia. Coraz częściej na pytanie klienta "co polecam" odpowiadałem "nic". Tłumaczyłem, że 3/4 produktów to szkodliwy szit, robiłem to, czego żaden sprzedawca robić nie powinien. Kiedy pojawiły się mieszanki do palenia nowej generacji, wręcz próbowałem zniechęcić zainteresowanych do zakupów, przytaczałem przypadki hospitalizacji, opowiadałem swoje doświadczenia. Z każdym dniem trzeźwości czułem większe obrzydzenie do klientów i siebie samego - za to, co ze sobą zrobiłem dwa miesiące wcześniej. Potem zaczęła się awantura medialna, nerwy, groźby premiera i wreszcie wjazd psów z paniami z sanepidu.
Game Over
Sklep zamknięto na mocy decyzji sanepidu. Wielu sprzedawców i właścicieli lokali pomstowało, wygrażało, klęło na polskie organy państwowe. A ja... poczułem ulgę. Legalny biznes - ok. Sprzedajemy ludziom to, co chcą i po co sami przychodzą - ok. Obsługujemy tylko pełnoletnich - ok. Ale wszystko to przebijała świadomość, że jesteśmy uśmiechniętymi sprzedawcami trującego gówna w kolorowych opakowaniach. Dobijał mnie fakt, że codziennie puszczam w świat kilkadziesiąt gram czegoś, co mnie - wtedy już doświadczonego zawodnika - doprowadziło na skraj wszystkiego. Game over, zabieramy zabawki, zaczynamy normalne życie.
Nie twierdzę oczywiście, że wszystkie smarty od środka wyglądały w ten sposób. Osobiście widziałem lśniące lokale z profesjonalistami za ladą, mówiącymi o produktach kolekcjonerskich, jak i budki, w których zza kraty sprzedawali półanalfabeci z proszkiem wylatującym z nosa. Nie chcę, żeby czytelnik utożsamiał moje wspomnienia z sytuacją sprzedawców jako taką. Nie rozpisywałem się też zbytnio, chcąc uniknąć niepotrzebnych skojarzeń w realu.
Być może mój przypadek był przypadkiem skrajnie złym, jednak chciałbym, żeby czytelnicy zainteresowani tematem mogli poznać chociaż jedną opinię "ze środka" interesu.